wtorek, 7 października 2014

Wakacyjne denko-lipiec i sierpień / #5 / 2014

Choć wiedziałam, że wrócę do blogowania, ciężko zacząć po tak długiej przerwie. Nie wiem kiedy minęły mi ostatnie miesiące. Wakacje przepracowałam, było ciężko, długo i bez chwili dla siebie. Więcej nie zdecyduję się na pracę na dwa etaty:) 
Nie ma co przedłużać i się żalić, trzeba wziąć się za nadrabianie zaległości. Dziś na szybko wakacyjne denko, a niedługo potem (mam nadzieję) pojawi się cała masa recenzji.



Po ilości zużytych żeli pod prysznic można wnioskować, że w wakacje nic nie robiłam, poza myciem. Rekordowe upały lipca sprawiły, że faktycznie dwa prysznice dziennie momentami nie wystarczały.
Jak widać przeważa Isana, polubiłam je stosunkowo niedawno, dzięki melonowej wersji. Teraz testuję kolejne. Są lepsze i gorsze, ale można znaleźć naprawdę przyjemne zapachy. Nie są szczególnie gęste, ani wydajne, ale za 2,50 nie znajdziemy nic lepszego. Jeśli jeszcze ich nie próbowaliście, zachęcam. Alpen Gluck to wakacyjna edycja limitowana, która miała rewelacyjny zapach w opakowaniu, niestety w magiczny sposób, przestał mi odpowiadać podczas używania. Mleko i miód jako jedyny z powyższych ma kremową formułę, reszta jest żelowa. 

Różany Yves Rocher to mój prezent urodzinowy od marki...i całe szczęście, bo byłyby to najgorzej wydane 22 złote w życiu. Poza naprawdę ładną butelką, idealną na wyjazdy, niczym nie różni się od Isany. W dodatku zapach róży bardzo mnie rozczarował. Nigdy więcej.

Prawdziwą perełką jest zaś Palmolive o zapachu różano-konwaliowym. Dwa ulubione kwiaty i to jeszcze w połączeniu. Konwalia wybija się jako główna nuta zapachowa, róża wyczuwalna jest po chwili. Problem jest to, że nigdzie nie mogę go dostać. Niby seria ta jest dostępna w każdej drogerii (wąchałam też inne zapachy i warto), ale tego już nigdzie nie widziałam. Jak znajdę, na pewno zrobię zapas.


Pozostając w kąpielowym temacie prezentuję butelkę zużytego płynu do kąpieli dla dzieci.To mój pierwszy płyn, który nie tylko wytwarza górę piany, ale jego piękny wiśniowy zapach utrzymywał się przez całą kąpiel. Warto dodać, że był bardzo wydajny, wystarczyły dwie nakrętki na wannę. Jedynym minusem jest brak dostępności w Polsce, ja kupiłam w sklepie z chemią niemiecką. 


Jeśli chodzi o szampony, to w wakacje naprzemiennie używałam dwóch. 
Pharmaceris, to mój faworyt, szampon powszechnie znany i lubiany w blogosferze. Ma teoretycznie wzmacniać włosy. Ciężko mi to ocenić, wysypu baby hair nie zauważyłam ale nie wymagam tego od szamponu, więc nie przeszkadza mi to. Jest bardzo wydajny, wystarczy mała ilość, aby go dobrze spienić (zasługa SLS), a włosy po jego użyciu, (nawet bez odżywki), są puszyste, lśniące i sypkie. Nie obciążał, nie wpływał na przyspieszone przetłuszczanie włosów, wręcz mogłam dłużej cieszyć się nienaganną fryzurą.

Druga butelka to Balea, wersja wiśniowa. To moje pierwsze spotkanie z tą niedostępną z Polsce marką. Kupiony również w sklepie z chemią niemiecką. Zapłaciłam za niego 7 złotych, niby niewiele, a to i tak dwa razy więcej niż płacimy za granicą. Zapach fenomenalny, działanie standardowe. Jest rzadki, przez co mało wydajny, ale robi wszystko to, co zwykły szampon. Szału nie robi, ale ze względu na zapach i cenę, przy jakiejś wizycie za granicą (najszybciej to chyba Praga na Sylwesta) prawdopodobnie się skuszę.


Mydło do rąk, także z Balea. Fenomenalny, nektarynkowy zapach, naprawdę intensywny. Działanie- jak każde inne mydło do rąk. Chętnie wypróbuję inne zapachy, cieszę się, ze są dostępne także w formie uzupełnień.


Raz na jakiś czas, szczególnie przed depilacją, peelinguję ciało. Zużyłam pięknie pachnącą, winogronową Bielendę, natomiast w opakowaniu po maśle tej samej marki, zrobiłam sobie samodzielnie peeling cukrowy. Dla leniwych polecam Bielendę - odpowiedniej wielkości kryształy, które rozpuszczają się dopiero po chwili, piękny zapach i niska cena- kupiłam go w Biedronce. Natomiast, jeśli macie więcej czasu, polecam zrobienie czegoś samemu. Taniej i przyjemniej, w dodatku do wykonania wystarczą produkty, które mamy w kuchni. Ja do swojego dodałam naturalnych olei ( m. in. kokosowy i ze słodkich migdałów ), dzięki czemu nie musiałam po kąpieli używać balsamu. 
  

Lubię polskie marki, dlatego tym razem kupując płyn do higieny intymnej zdecydowałam się na Green Pharmacy. Na drugim miejscu mamy w skłałdzie SLS, więc nie jest to produkt naturalny ale przynajmniej mamy tam także wyciągi roślinne, alantoinę, pantenol i brak parabenów. Fajna, duża butla z pompką, szata graficzna przypomina stare opakowania z łazienki babci.  


W ostatnim denku zapomniałam wspomnieć, że zużyłam puder do kąpieli o zapachu malinowym z Organique. Dla fanek moczenia się w wannie, będzie to produkt idelany, niedługo pojawi się jego recenzja. Niestety jest dość drogi. 
Dlatego, kiedy zobaczyłam, że pudry dostępne są w sklepie agness, o którym pisałam tutaj, wrzuciłam do koszyka na wypróbowanie. Niestety ten nie zrobił na mnie wrażenia, w ogóle nie zrobił nic. Ten z kozim mlekiem, ponieważ był biały, nawet nie zabarwił wody, o nawilżaniu nie wspomnę. Jedyne co przypominało mi, że czegoś do wanny nasypałam to kilka pływających płatków nagietka. Jednak czasami nie warto oszczędzać.


Na balsamowanie ciała praktycznie nie miałam czasu, natomiast nie zapominałam o nawilżaniu dłoni i stóp. 
Do stóp zużyłam krem marki FussWohl z 10% zawartością mocznika. Jest tani, łatwo dostępny i naprawdę działa niesamowicie, jest godny polecania.

Do rąk natomiast trzy pozycje. W końcu udało mi się skończyć kokosową Ziaję. Wiem, że zapach ten ma wielu zwolenników, sama do nich kiedyś należałam, natomiast jakiś czas temu zaczął mnie po prostu drażnić. Jest mocny, dość chemiczny i długo utrzymuje się na skórze. Nie wygodny był też dla mnie sposób aplikacji, ciężko wydobyć produkt z twardego opakowania. Sam krem zaś dość szybko się wchłania, nawilża przeciętnie, aplikację trzeba ponowić kilka razy w ciągu dnia. Ziaja ma swoje perełki, które uwielbiam, ten produkt jednak nie przypadł mi do gustu.

Tańszym, większym i lepszym kremem jest Bebeauty w wersji regenerującej. Rzadko sięgam po kosmetyki ze sklepów spożywczych, jednak czytałam o nim tyle dobrego, że się skusiłam i nie żałuję. Zasłużył na miano ulubieńca, będę do niego wracać. W przeciwieństwie do poprzednika zapach bardzo mi się spodobał. Dobrze nawilża, szybko się wchłania, myślę, że sprawdzi się także jesienią. Na plus także to, że jest produkowany przez naszą polską Tołpę. 

Ostatnia pozycja to miniaturka kremu z 20 % masła Shea od L'Occitane. Za 30 ml trzeba zapłacić 30 zł, za 150 ml 95zł, więc jest to zdecydowanie najdroższy krem do rąk, jakiego używałam, ale i  jeden z najlepszych. Czy jest warty swojej ceny? Uważam, że nie. Niedługo pojawi się obszerniejsza recenzja.  



Latem przerzuciłam się na dezodoranty w sprayu. Wróciłam do nich po kilku latach i ... chyba na razie nie zmienię tej formy zabezpieczenia przed nieprzyjemnym zapachem. Niektórzy narzekają, że spraye słabo chronią, ja nie mam problemu z potliwością i na moje potrzeby są wystarczające. W dodatku nie trzeba czekać aż się wchłoną, tylko od razu wciągam koszulkę i jestem gotowa do wyjścia. Co za wygoda!
Jeśli chodzi o ochronę, nie widziałam różnicy w ich działaniu, natomiast używałam dwóch na przemian, ponieważ Dove ma tak intensywny zapach, że mimo iż bardzo go lubię, nie byłam w stanie regularnie używać. Nie polecam rozpylania w małej łazience bez okna. Nivea była już delikatniejsza, odświeżająca, idealna na lato.


Wiecie, że chciałam zmniejszyć ilość zużywanych żeli pod prysznic, na rzecz mydeł, stąd kostka Dove. Niestety brak czasu i wygoda sprawiły, że przegrałam tę bitwę. Kostka wciąż leży w łazience, nie będę trzymać kartonika, więc pokazuję. 

Płyn micelarny od Siquens, hmm. Lubię go, podoba mi się jego szata graficzna, więc nie chce wydawać mu krzywdzącej opinii. Jest dobry, radzi sobie z makijażem, nie podrażnia oczu, choć kilka razy pod koniec butelki poczułam lekkie szczypanie. Jednak ostatnimi czasy firmy zaczęły się prześcigać w tworzeniu nowych miceli i ten po prostu stał się... przeciętnym. A jego cena, zwłaszcza bez promocji, nie zachęca. Z tych powodów, prawdopodobnie już po niego nie sięgnę. 


Dlaczego tak późno zdecydowałam się na zakup korektora do lakieru? To takie wygodne! Mimo iż jest to dość drogi gadget, bo kosztuje około 15 złotych, a starcza tylko na kilka razy, to i tak warto wypróbować. Myślę, że jeszcze produktu w opakowaniu zostało, natomiast skończyły mi się końcówki. W sumie dostajemy 4, ale używając ciemnych lakierów, szybko trzeba je zmieniać. Inaczej, zamiast pomóc nam skorygować minimalne wyjechania, sprawi, że będziemy musiały malować paznokcie od nowa.

Serię lakierów Astor Lacque DeLuxe polecam wszystkim. Miałam już kilka kolorów i ze wszystkich byłam zadowolona. W koszu ląduje piękna, malinową czerwień w odcieniu Plum nectar.


Choć w wakacje praktycznie się nie malowałam, coś jednak z kolorówki udało mi się zużyć. Są to dwa tusze do rzęs. 
Osławiona już curling Pump up mascara od Lovely, której wygląd na rzęsach pokazywałam tutaj. Szczerze mówiąc użyłam go zaledwie parę razy, bo miałam otwartych kilka tuszy. Na rzęsach wygląda ładnie, naturalnie, nie skleja ich (o ile ujarzmimy szczoteczkę, która dla mnie nie jest  zbyt wygodna.) Niestety wysycha bardzo szybko, nawet jeśli nie jest regularnie otwierany, tylko został otwarty raz, a potem stał na półce. Jednak za 9 zł to naprawdę godny uwagi produkt. 

Drugi to mój stary ulubieniec od Rimmel- Lash Accelerator. Lubiłam go za małą szczoteczkę i mocno czarny kolor. To chyba 3 zużyte opakowanie i niestety ostatnie. Był jednym z pierwszych używanych przeze mnie tuszy i skoro się sprawdził to kupowałam kolejne opakowania. Kiedy odważyłam się sięgnąć po inne, okazało się że są fajniejsze i znalazłam swoich ulubieńców w tej kategorii.


I to tyle, trzymajcie kciuki, żebym wróciła do regularnego blogowania.
Jesteście jeszcze ze mną?
Dajcie znać co u Was!

Pozdrawiam,
Milka;))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz