czwartek, 29 stycznia 2015

Kilka dobroci przywiezionych z Pragi. # ZAKUPY 1/2015


Jeśli czytacie mojego bloga, to wiecie, że Sylwestra spędziłam w Pradze. Tutaj pisałam o tym więcej i zachęcałam do odwiedzenia tego miasta. Oczywiście nie obyło się bez zakupów kosmetycznych. Jeśli macie ochotę obejrzeć, na co się skusiłam, zapraszam do czytania!
Skorzystałam głównie z tych sklepów, które nie są dostępne w Polsce. Zakupy poczyniłam w drogerii DM, Lush'u, MAC'u, no i w końcu, żeby spróbować, czy czeskie kosmetyki też są warte uwagi skusiłam się na jeden produkt w Manufakturze.



W DMie postawiłam na najtańszą markę własną, jaką jest Balea. Uwielbiam ich żele pod prysznic i gdybym była autem, prawdopodobnie zapasy byłyby jeszcze większe :) Każdy kosztował około 5 zł. Skusiłam się także na mydło w płynie. Miałam już nektarynkowe i uwielbiałam, za to, że zapach długo utrzymywał się na skórze.


Pisałam kiedyś, że w minione wakacje zdecydowałam się delikatnie rozjaśnić włosy sprayem z John Frieda. Byłam bardzo zadowolona z efektów, a przede wszystkim z tego, że dzięki takiej formie rozjaśniania, efekt mogę stopniować. Do koszyka wpadł więc odpowiednik z Balea. Do wakacji jeszcze daleko, ale zadecydowała cena i długi termin ważności. John Frieda kosztuje około 60 zł (mam jeszcze jedną butelkę w zapasie, bo znalazłam ja w promocji za 35 zł), a za Balea - niecałe 10. Sprawdzę, czy to faktycznie to samo. Bo jeśli tak, to po co przepłacać?

Drugą rzeczą do włosów to chwalona w blogosferze odżywka z olejami z serii Professional. Jestem ciekawa czy i u mnie się sprawdzi. 

Na zdjęciu widzicie też mój jedyny zakup z Manufaktury. Dużo tam ciekawych, oryginalnych czeskich produktów, o całkiem niezłych składach i w dodatku w pięknym opakowaniu. Z racji posiadanych zapasów kupiłam jedynie szampon. Wyróżnia się na tle innych tym, że zamiast standardowego rozpuszczalnika w kosmetykach, jakim jest woda, tu zastosowano piwo. Ceny niestety nie pamiętam, ale chyba około 20 zł.



Z Balea kupiłam też pięknie pachnący krem do rąk, o którym niestety zapomniałam robiąc zdjęcia.

Drugą ciekawą marką z DM to alverde. Mam wrażenie, że to odpowiednik naszej rossmanowskiej Alterry. Kosmetyki nieco droższe od Balea, ale wciąż w sympatycznych dla portfela cenach, a o bardzo przyzwoitych składach. Tu też mimo olbrzymich chęci zadziałał rozsądek i wzięłam jedynie na wypróbowanie miniaturkę masła do ciała. Za 50 ml zapłaciłam nieco ponad 5 zł.

Kolejnym sklepem, w którym zrobiłam zakupy jest MAC. Mimo, że ich kosmetyki dostaniemy w kilku miastach w Polsce, niestety wciąż nie w moim Trójmieście. Cenowo wychodzi trochę drożej niż u nas, ale zaletą jest, że mogę wszystkiego spróbować na własnej skórze, a nie kupować w ciemno on line. Złapałam wiec jedynie mój ulubiony korektor z serii Pro longwear. Latem używałam ciemniejszego odcienia, na teraz potrzebuję czegoś jaśniejszego (NW 15). Zapłaciłam za niego 88 zł, czyli 11 zł więcej niż w Polsce.

Skusiłam się też na mój pierwszy róż tej marki. Wybrałam wypiekany, mineralny w typowo dziennym delikatnym odcieniu dainty. Kosztował jakieś 110 zł.

 
Ostatnim sklepem, do którego weszłam, a na którym chyba najbardziej mi zależało był Lush. Ceny wcześniej sprawdzałam na angielskiej stronie internetowej. Niestety w Czechach też czekała przykra niespodzianka. Niektóre produkty były nawet o 1/3 droższe. Kupiłam więc tylko 3 rzeczy:

Czyścik do twarzy "Let the good times roll". Myślałam, że będzie to delikatny produkt myjący, okazał się, co prawda łagodnym, ale peelingiem.  Nie chcę na razie więcej pisać, bo zasługuje na osobą recenzję. Kosztował ok. 50 zł.

W puszeczce kryje się szampon w kostce. Zdecydowałam się na taki do włosów przetłuszczających się, czyli Jumping Juniper. Użyłam go dopiero kilka razy, więc jeszcze za wiele powiedzieć nie mogę. Trochę szkoda, że do szamponu za ponad 40 zł, trzeba jeszcze dokupić puszeczkę za 12. Wychodzi całkiem spora sumka, jak na produkt do włosów.

W ostatnim pudełku jest świeża maska do twarzy Oatifix. Należy ją zużyć w przeciągu 4 tygodni od daty produkcji. Kiedy ją kupowałam, zostało mi na zużycie jakieś 3. Może gdybym używała jej codziennie, by mi się to udało. Ja natomiast część przełożyłam do innego opakowania i zamroziłam. Koszt to 48 zł. Co ciekawe, po zebraniu 5 czarnych opakowań po różnych produktach dostajemy taką świeżą maskę zupełnie za darmo.

W sumie to tyle, niby nie jest tego dużo, a jednak wydałam sporo pieniędzy. Na szczęście czuję, że te produkty starczą mi na długi czas. 

Czy mieliście już okazję robić zakupy w DMie, Lushu lub praskiej Manufakturze? Znacie ich produkty? Może polecicie mi jakieś inne, będę miała pretekst, by znów odwiedzić to cudowne miasto ;)

Pozdrawiam, 
Milka;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz