Raptem miesiąc temu opisywałam krem pod oczy z Sylveco, który bardzo polubiłam, a już dziś przychodzę z kolejną recenzją produktu pod oczy. Tym razem kosmetyk ma żelową formułę, wzbogaconą zielem świetlika. Dlaczego tak szybko zdecydowałam się na recenzję? Albo jestem nim zachwycona, albo, niestety, nie sprostał oczekiwaniom. Jeśli chcecie wiedzieć, jak jest naprawdę, zapraszam na jego recenzję!
Na powyższym zdjęciu widać, że producent obiecuje "cuda na kiju". Od kremu oczekuję jedynie odpowiedniego do moich potrzeb nawilżenia i braku reakcji alergicznej. Tym razem wybrałam kosmetyk w żelu mając nadzieję, że może przez swoje chłodzące właściwości pozytywnie podziała na cienie pod oczami, ale jeśli robiłby to, to stałby się moim małym hitem. Niestety, tak nie jest, ale zacznijmy od początku...
Produkt zapakowany jest w ładny papierowy kartonik, po którego otwarciu, oczom ukazuje się elegancki słoiczek z grubego szkła. Sam kosmetyk jest praktycznie bezzapachowy, przezroczysty.
Ma gęstą konsystencję, przez co będzie bardzo wydajny. Poza tym słoiczek ma aż 25 ml! Nie wyobrażam sobie stosowania go na dzień, ponieważ pozostawia po sobie lepką warstwę. Po nałożeniu go przed snem była wyczuwalna jeszcze po wstaniu z łóżka. Ciężko mi przez to powiedzieć, czy żel dobrze nawilża, czy to tylko złudne uczucie. Miałam też przez nią wrażenie napiętej skóry, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Do tego kosmetyku próbowałam przekonać się kilkakrotnie, tłumacząc sobie, że długie chodzenie w soczewkach, wiatr i inne czynniki podrażniają mi oczy. Niestety, za każdym razem jak nakładałam go na skórę (dałam radę stosować go przez 10 wieczorów) momentalnie szczypały i piekły mnie oczy. Na szczęście nie były czerwone i podrażnione wizualnie, ale do oczu napływały mi łzy. Trwało to około 5 minut i potem było w porządku. Jednak nie będę stosowała produktu, który nie przynosi ulgi, a wręcz przeciwnie. Na kilka dni odstawiłam całkowicie produkty pod oczy i od kilku dni testuję coś nowego.
Kosztował nieco ponad 20 zł, niestety dla mnie to stracone pieniądze. Moja mama stwierdziła, że chce spróbować go używać, jeśli u niej również się nie sprawdzi to dam Wam znać. Być może, jak to często w kosmetykach bywa, to jedynie moja uroda, u innych może spisywać się znakomicie.
O tym kosmetyku nigdy nie czytałam na żadnym blogu, znalazłam go przypadkiem, bo leżał niepozorny na najniższej półce w Rossmannie i wrzuciłam go do koszyka ze względu na krótki skład. Tym bardziej miałam zagwozdkę, co mogło mnie uczulić.
W składzie mamy: wodę, glikol propylenowy, ekstrakt ze świetlika łąkowego i z alg, następnie dwa konserwanty, w tym fenoksyetanol (lepiej gdyby go nie było, ale z drugiej strony na stan dzisiejszej wiedzy jest dużo bezpieczniejszy niż parabeny), amina będąca regulatorem pH i karbomer, czyli zagęstnik.
Kiedy zaczęłam się zagłębiać w skład, okazało się, że glikol propylenowy to składnik dość kontrowersyjny. Wiedziałam, że jest bezpieczny nawet w dużych ilościach w kosmetyku, ale niestety nie jest wskazany przy skórze wrażliwej oraz tej w okolicach oczu, ponieważ może powodować łzawienie i pieczenie. Bardzo często jesteśmy również uczuleni na konserwanty, które również znajdziemy w składzie. Pozostaje mi bacznie czytać etykiety przed zakupem.
Czy miałyście kiedyś do czynienia z tym kosmetykiem?
Jak się u Was sprawdził?
Pozdrawiam,
Kamila :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz